sobota, 31 sierpnia 2013

Karin Slaughter "Zaślepienie", Karin Slaughter "Zbrodniarz"

"Zaślepienie" to debiutancka powieść Karin Slaughter (z 2001 r.) , "Zbrodniarz" to natomiast najnowsza książka autorki (z 2013 r.). Obie niedawno ukazały się w Polsce w serii Fabryka Sensacji. I choć do książek Slaughter podchodzę niemal bezkrytycznie, to tych dwóch nie czytałam z taką samą przyjemnością. Pora na porównanie.

Najpierw debiut, bo ten trafił w moje ręce przed "Zbrodniarzem". "Zaślepienie" zaczyna się bardzo mocno; Sara Linton (znana mi dobrze z późniejszych książek Slaughter), miejscowa lekarka i koroner znajduje w toalecie restauracji zwłoki niewidomej nauczycielki Sibyl Adams. Kobieta została okaleczona i zgwałcona w wyjątkowo bestialski sposób - rany na jej brzuchu mogą wskazywać na morderstwo na tle religijnym.

Śledztwo prowadzi były mąż Sary, Jeffrey Tolliver. Jego bezpośrednią podwładną jest siostra zamordowanej, Lena Adams. Sibyl i Lena były ze sobą bardzo mocno związane; osierocone jako dzieci, wychowane przez wujka-alkoholika przeszły razem  wiele. Lena nie pozwala się więc odsunąć od śledztwa, za punkt honoru stawia sobie schwytanie zabójcy i wkrótce sama pada ofiarą psychopaty. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że kluczem do rozwiązania tej zagadki jest przeszłość Sary Linton. Morderca daje jasny przekaz, że wie o lekarce więcej, niż inni i ewidentnie chce ją za coś ukarać.

Tyle o fabule, a teraz o tym, dlaczego ten debiut okazał się trampoliną w pisarskiej karierze Karin Slaughter. Po kolei: Mocne, wręcz naturalistyczne sceny są uwiarygodnione w każdym detalu. Wydaje się, że to fabularyzowany protokół z miejsca zbrodni. Podobnie rzecz ma się z pracą koronera, Sary Linton, która "na oczach" czytelnika wykonuje sekcje i znajduje tropy oraz dowody brutalnych morderstw. Znakomici są bohaterowie, związani ze sobą dziwnymi zależnościami, uwikłani w trudne relacje osobisto-zawodowe, żyjący bardziej pracą w brutalnej, kryminalnej rzeczywistości, niż szukający tzw. normalności.
 
I najważniejsze - tempo. Slaughter nie pozwala odpocząć, nie pozwala się znudzić. Wie, czego potrzebuje czytelnik kryminału i daje mu to. W podwójnej dawce. Owo tempo widać zresztą w kolejnych książkach Slaughter: moim ulubionym "Tryptyku", "Piętnie", czy "Niewiernym", w których spotykamy tych samych bohaterów, towarzyszymy ich na kolejnych życiowych zakrętach.  
 

W "Zbrodniarzu" spotkamy dobrze nam już znaną Sarę Linton, ale śledztwo należy do Willa Trenta, który także występował we wcześniejszych kryminałach Slaughter (wspomnianym "Tryptyku"). Tam gdzie był Trent, akurat Sary nie było. Te dwie kluczowe dla Slaughet postaci, które do tej pory żyły odrębnym literackim życiem, spotkają się i próbują zbudować związek. Choć ciągnące się za nimi traumy zdecydowanie im tego nie ułatwiają.

Ten osobisty i psychologiczny zarazem wątek, który jest znakomitym pomostem pomiędzy książkami Slaughter wydaje mi się najmocniejszą stroną "Zbrodniarza". Will Trent, świetny młody policjant, a przy tym facet z przeszłością znajduje się na życiowym zakręcie. Odsunięty od poważnych spraw przez swoją szefową, charyzmatyczną Amandę Wagner, próbuje ułożyć sobie życie osobiste z piękną panią doktor Sarą Linton, też przez życie pokiereszowaną.

Tymczasem dochodzi do porwania i brutalnego morderstwa studentki. Ta sprawa do złudzenia przypomina skomplikowane śledztwo sprzed trzydziestu lat, które prowadziła, początkująca wtedy policjantka, Amanda Wagner. Teraz również Wagner osobiście angażuje się w tę sprawę, jak najdalej trzymając od niej Willa Trenta.

Tę historię poznajemy z dwóch perspektyw czasowych: obecnie i dawniej (1975 rok). Wiemy więc wszystko o porwaniach i morderstwach prostytutek kilkadziesiąt lat wcześniej i znamy motywy działania psychopatycznego sprawcy. Mamy też szansę zobaczyć Amandę Wagner w akcji i dostrzec jej bardziej ludzką twarz. Poznajemy też kulisy aktualnego śledztwa, w które jednak - wbrew woli Wagner -  zostaje zaplątany Trent. Okazuje się bowiem, że jego przeszłość - dramatyczne dzieciństwo i okres dorastania - ściśle wiążą się z prowadzoną właśnie sprawą. I być może tam trzeba szukać rozwiązania tej zagadki. Fabuła wygląda więc interesująco i nie mniej interesująco się rozwija.

Dlaczego więc "Zbrodniarza" oceniam niżej od debiutanckiego "Zaślepienia"? Otóż zdecydowanie siadło tempo w tej książce - a jak siada tempo, to siada akcja. Slaughter pogrążyła się w długich, niczego nie wnoszących dialogach (szczególnie w relacji z przeszłości), zbyt rozwlekle i na siłę starała się pokazać młodą Amandę Wagner i początek jej kariery w policji. Zaplątała się tym samym we własne fabularne sieci z dużą stratą dla swoich bohaterów; Willa Trenta i Sary Linton, którym tę historię zabrała znacznie mniej intersująca Amanda Wagner.

Książka jest przegadana i zbyt wiele w niej pustych przebiegów - a to do Karin Slaughter niepodobne. Jest więc to kryminał ze świetnym psychologicznym potencjałem, który nie do końca został wykorzystany. A czytelnik ma ochotę - i święto prawo - zwyczajnie się znudzić po 200 stronach i nie dotrwać do ostatniej 570 strony.

Na tak surową ocenę pozwalam sobie tylko dlatego, że autorka sama sobie postawiła bardzo wysoko poprzeczkę. Wiedzą o tym wszyscy fani twórczości Slaughter, do których ja również należę. Wiem, że tak jak ja, przeczytają oni również "Zbrodniarza". I jestem ogromnie ciekawa ich opinii na temat tej książki.

Karin Slaughter "Zaślepienie", GW Foksal, wydanie II, 2013 r.
Karin Slaughter "Zbrodniarz", GW Foksal, wydanie I, 2013 r.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Diane Chamberlain "Zatoka o północy"

Okazuje się, że można napisać popularną powieść dla kobiet, która daleka jest od ckliwego sentymentalizmu i literackiego kiczu. Niesie natomiast ze sobą jakąś refleksję, wzrusza, zaskakuje, skłania do myślenia. Sprawia, że odnajdujemy się w postaciach bohaterek, które z pewnością nie są jednowymiarowe.

"Zatoka o północy" to opowieść o głęboko skrywanej rodzinnej traumie i tajemnicy, które towarzyszą nam od pierwszych do ostatnich stron powieści - aż do zaskakującego finału. Owa trauma to morderstwo 17-letniej Isabel podczas rodzinnych wakacji. Za tę śmierć obwinia się jej młodsza siostra Julie, która po ponad 40 latach kolejny raz przeżywa dramat. Okazuje się bowiem, że skazany za zbrodnię mężczyzna wcale nie był jej sprawcą. A mordercą może być jedna z najbliższych osób z kręgu rodziny. Prywatne śledztwo wyciąga demony przeszłości, z którymi znów trzeba się zmierzyć. To trudniejsze niż kiedyś, bo na jaw wychodzą nowe fakty, które kompletnie burzą budowany przez lata obraz rodziny.

Tę historię widzimy z perspektywy kiedyś i dziś oraz z trzech punktów widzenia: Julie, jej młodszej siostry Lucy i ich matki Marii. Poznajemy ich przeszłość, wzajemne relacje i w końcu jesteśmy tu i teraz - w sytuacji, która każe zmierzyć się z przeszłością, ale też po wielu latach daje szansę na oczyszczenie i życie bez bagażu, jakim było poczucie winy.

Jest więc to opowieść o kilku pokoleniach kobiet z jednej rodziny połączonych nie tylko więzami krwi i podobieństwem doświadczeń, ale także ciężarem przenoszonym z pokolenia na pokolenie, który nie pozwalał im dotąd być w pełni szczęśliwym.

To w końcu opowieść o dzieciństwie i dojrzewaniu, a w ich kontekście o tym, jak mimo różnicy pokoleń idziemy tymi samymi ścieżkami; powielamy te same schematy, popełniamy te same błędy, dokonujemy podobnych wyborów. Choć tak bardzo pragniemy żyć inaczej, lepiej, po swojemu.

"Zatokę o północy" poleca portal kobietytoczytaja.pl, a ja polecam ten portal, gdyż zachęca do dyskusji o książkach. A o tej książce warto porozmawiać.

Diane Chamberlain "Zatoka o północy", Prószyński i S-ka, 2013 r.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Volker Kitz, Manuel Tusch "Co pije krowa"

Jest dowcipnie, jasno, pouczająco. I o to chodzi. Doktorzy Kitz i Tusch wciągają nas w rejony tylko pozornie odległe, a jednak doskonale nam znane. I choć tytuł może wprowadzać w błąd, to podtytuł mówi wszystko: Przydatna wiedza z psychologii życia codziennego. Rzeczywiście, ta wiedza może się przydać.

Podoba mi się w tej książce prosty, obrazowy przekaz i celowe odejście od skomplikowanych, naukowych teorii. Ma być przystępnie, zrozumiale, z humorem. Ta myśl przyświeca autorom od pierwszej do ostatniej strony książki. I dzięki temu cel zostaje osiągnięty; czytelnik nie zniechęca się po pierwszych zdaniach, które są dla niego abstrakcją, ale z satysfakcją odkrywa, że to, o czym piszą Kitz i Tusch także jego dotyczy.

To wielki atut tej książki, która nie ma ambicji bycia naukowym dziełem, natomiast ma trafić do ludzi. I trafia. Również dzięki dowcipowi, autoironii, dystansowi, które są swoistym znakiem firmowym tej lektury. To celowy zabieg, który jest wskazówką, by dystansować się do życia w wielu jego wymiarach, a dowcip wykorzystywać jako naturalną broń w walce z przeciwnościami losu. Ale jest też całkiem serio. O tym, jak radzić sobie w codziennych sytuacjach; osobistych i zawodowych, wykorzystując cały nasz potencjał. O tym, jak właściwie interpretować zachowania innych i robić z tego dobry użytek. A w końcu o tym, jak być lepszym, mądrzejszym, bardziej atrakcyjnym. I odnajdować się w świecie, który ciągle zastawia na nas jakieś pułapki.

Wydawać się może, że to książka o psychologicznych "sztuczkach", ale w gruncie rzeczy, to lektura o inteligencji emocjonalnej i społecznej - choć autorzy nie nazywają tego wprost. Jest dowcipnie, pożytecznie, mądrze, przystępnie.

 Volker Kitz, Manuel Tusch "Co pije krowa", PWN, 2013 r.

sobota, 24 sierpnia 2013

Adrian Pracoń "Masakra na wyspie Utoya"

Adrian Pracoń, Norweg polskiego pochodzenia, był jednym z tym, którzy ocaleli z masakry na wyspie Utoya. W drugą rocznicę tej tragedii ukazała się książka, w której powraca on do wydarzeń z lipca 2011 roku. Robi to w reporterskim, pozornie chłodnym stylu. Ale emocje czuć w tej historii na każdym kroku.  

22 lipca 2011 r. Adrian Pracoń jest jednym z uczestników letniego obozu młodzieżówki Partii Pracy na wyspie Utoya. Wszyscy doskonale się bawią, oczekując na kolejne atrakcje. Tę sielankę przerywa wybuch w Oslo, ale to dopiero wstęp do prawdziwego dramatu. Ten zaczyna się w momencie, gdy do wyspy dopływa Anders Breivik i z zimną krwią, bez śladu emocji zaczyna strzelać do ludzi.

Ci, których spotyka na swojej drodze, nie mają szans. Wśród tych osób jest Adrian Pracoń, który staje z mordercą "twarzą w twarz".
"(...)Jego buty. Znajdowały się tuż przy mojej twarzy. Kopał martwe ciała leżące wokół mnie. Jakby chciał sprawdzić, czy ktoś jeszcze żyje. (...) Wstrzymałem oddech. Ustało drżenie, które przez ostatnią godzinę przelewało się przez moje ciało. Wtem poczułem słabe ciepło tuż przy uchu. Ciepło lufy karabinu."
Pracoń zostaje ranny w ramię. Ale morderca nie strzela do niego powtórnie, tak jak do innych ofiar. 
"Leżałem nieruchomo, czekając na następny strzał. Jednak on nie nadszedł. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem, jak odchodzi po kamieniach wzdłuż brzegu, w stronę głównego budynku."
Na wyspie Utoya ginie 6osób9 . Pracoń jest wśród tych kilkunastu, którzy ocaleli, choć byli o krok od śmierci. Dlaczego? To pytanie pada w tej książce często. Dlaczego mnie oszczędził? Dlaczego w ogóle strzelał? Dlaczego on? Tutaj? Teraz? Na te pytania nie znajdziemy w tej książce odpowiedzi. Bo i nie o to w niej chodzi. Rzecz jest raczej w próbie racjonalnego podejścia do tragedii, której obiektywnie rzecz biorąc, zracjonalizować się nie da. Być może to próba poradzenia sobie z traumą.

Jakkolwiek byśmy na tę książkę nie spojrzeli, ważne, że powstała. I nie ma dla mnie znaczenia, że autor jest fanatykiem Facebooka i "na żywo" relacjonuje wydarzenia z miejsca tragedii - choć oczywiście może to budzić zrozumiały niesmak. Ważne jednak, że rozmiar tej tragedii i jej ludzki, autentyczny wymiar poznajemy z przekazu osoby, która z mordercą stała twarzą w twarz. I zupełnie przypadkiem nie znalazła się w gronie swoich zamordowanych przyjaciół. Nie ma bardziej wiarygodnego i poruszającego świadectwa zbrodni.

Adrian Pracoń "Masakra na wyspie Utoya", Pascal, 2013 r.

Izabela Czajka Stachowicz "Moja wielka miłość"

Tytuł tej książki jest tak samo przewrotny, jak przewrotna była jej autorka. I nie można brać go poważnie, tak samo jak Czajka poważnie nie brała życia. Co zresztą - na marginesie mówiąc - nie raz jej to życie ratowało (tu odsyłam do całkiem poważnego "Ocalił mnie kowal"). W "mojej wielkiej miłości" czuć fantazję i artystyczną duszę pięknej Belli, która uwielbiała iść pod prąd i łamać konwenanse. Odwagi, tej życiowej, ale też tej literackiej, można jej dziś zazdrościć.

To kolejna powieść Izabeli Czajki-Stachowicz, w której wspomina ona swoje życie. Brawurowe "Nigdy nie wyjdę za mąż", błyskotliwe "Małżeństwo po raz pierwszy", nostalgiczne "Dubo... Dubon... Dubonnet" to książki, które zabierają nas do barwnych czasów międzywojnia. Równocześnie pokazują historię pięknej, utalentowanej dziewczyny z nieprzeciętną fantazją i temperamentem.

"Mojej wielkiej miłości" autorka znów zabiera nas do czasów swojej szalonej młodości przypadającej na lata międzywojenne. Ci, którzy czytali wcześniejsze wspomnienia Czajki pamiętają jej małżeństwa - najpierw z Aleksandrem Hertzem, następnie z Jerzym Gelbardem. Będąc żoną tego drugiego Bella znów się zakochuje - i jest to uczucie, które spada na nią gwałtownie i wywraca jej życie do góry nogami. Choć może słowo "zakochuje" jest tu niekoniecznie na miejscu - bardziej adekwatne wydaje się "oczarowuje", czy "zachłystuje". Jakkolwiek, by to uczucie nazywać, jej wybrankiem jest Franciszek "Franz" Fiszer; stary, gruby ekscentryk, a przy tym wyjątkowo inteligentny, dowcipny, czarujący mężczyzna. To wielki przyjaciel artystów, bywalec warszawskich salonów; filozof o nieokiełznanej fantazji i wyjątkowym poczuciu wolności.

Owa fantazja i życiowa brawura to coś, co Bella uwielbia ponad wszystko. Dlatego dla Fiszera kompletnie traci głowę. Przyjmuje go do domu swojego i Gelbarda, oddaje mu najlepszy pokój, gotuje najwymyślniejsze potrawy (Fiszer uwielbia jeść!). To on towarzyszy jej w wyprawach do słynnej Ziemiańskiej, to on staje się jej powiernikiem, autorytetem, najlepszym przyjacielem. Wygląda na to, że ten ekscentryczny związek młodej, pięknej dziewczyny i starego - choć genialnego - dziwaka nie ma szans. A jednak to Fiszer staje się w życiu Belli najważniejszą osobą.

No i to jest właśnie cała Czajka! Łamiąca konwenanse, nie przejmująca się tzw. opinią publiczną, żyjąca tak, jak jej się podoba. W tej książce, jak w żadnej innej, pokazała swoją nieposkromioną naturę i wielki apetyt na życie. Błyskotliwie, mrużąc oko do czytelnika, czasem wpadając w sentymentalny ton. Bez kompleksów i hipokryzji.

Nisko kłaniam się wydawnictwu za książki Czajki, które po wielu latach doczekały się wznowień. Zasługuje na to sama nieprzeciętna postać autorki, ale też wyjątkowy obraz czasów międzywojnia, który stworzyła z pasją i fantazją godną pozazdroszczenia.

Izabela Czajka Stachowicz "Moja wielka miłość", W.A.B., 2013 r.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Yrsa Sigurdardottir "Statek śmierci"

Na początku jest autentyczny strach, a potem... coraz większa ciekawość. Autorka perfekcyjnie buduje napięcie łącząc elementy thrillera z klasycznym kryminałem. Czytałam "Statek śmierci" w samolocie, w samochodzie, na plaży i w tzw. międzyczasie. I jeśli miałabym stworzyć ranking lektur, które ubarwiły mi tegoroczne wakacje, to ta książka by go otwierała.

Rzecz dzieje się na jachcie pod tyleż tajemniczą, co romantyczną nazwą "Lady K." Nazwa, jak to zwykle bywa, pochodzi od imienia kobiety, która dostała go w prezencie od bogatego ukochanego. Ale to już historia. Po wielkiej miłości zostały tylko wspomnienia, a jacht - z powodu potężnych długów właścicieli - stał się własnością banku. I teraz trzeba go dostarczyć z Lizbony do Reykjawiku. Zadania,  przypadkowo zresztą, podejmuje się Egir, przykładny mąż i ojciec, skrupulatny urzędnik, który kocha żeglować i ma wystarczające uprawnienia, by popłynąć w taki rejs. Zabiera ze sobą żonę i córeczki-bliźniaczki (z dziadkami zostaje jedynie najmłodsza dziewczynka). Rodzina liczy na znakomitą przygodę.

"Lady K.", owszem, dociera do Reykjawiku, ale... kompletnie pusta. Jacht obija się o brzeg, a na jego pokładzie wszystko wygląda tak, jak podczas rejsu. Poza tym, że brakuje czteroosobowej rodziny i trzyosobowej załogi. Co wydarzyło się na "Lady K."? Czy ktoś przeżył? Policja jest bezradna, a wątpliwości się mnożą. Ma je także firma ubezpieczeniowa, w której niedługo przed rejsem ubezpieczył się Egir. Podejrzewa, że mężczyzna mógł upozorować tragedię, by wyłudzić pieniądze. To właśnie wyjaśnia kancelaria prawna Thory, którą proszą o pomoc dziadkowie.

Tę historię poznajemy więc od strony prowadzonego śledztwa - i to jest ów element kryminalny. Ale równocześnie autorka zabiera nas na pokład "Lady K.", gdzie śledzimy wydarzenia od pierwszego do ostatniego dnia rejsu. I tu sporo elementów, które trudno racjonalnie wytłumaczyć, a emocje są tak silne, że chwilami marzymy, żeby to wszystko w końcu się skończyło... Jakkolwiek by się skończyć miało.

Tymczasem na pokładzie jachtu dochodzi do coraz bardziej makabrycznych odkryć i tajemniczych zdarzeń; luksusowe wnętrza kryją mroczne tajemnice, giną kolejni członkowie załogi. Nie wiadomo, komu można ufać i czy wśród uczestników rejsu jest morderca. A może na pokładzie jest jeszcze ktoś? Takie podejrzenia ma rodzina Egira, która marzy już tylko o tym, żeby jak najszybciej dopłynąć na ląd. Ale wygląda na to, że ta podróż jeszcze potrwa...

Zestawienie dwóch narracji, dwóch czasów i dwóch punktów widzenia znakomicie buduje napięcie, tworzy nastrój zagrożenia i mnoży pytania. Czy nad jachtem wisi klątwa? Czy ktoś ma po prostu interes w tym, by "Lady K." nigdy nie dopłynęła do brzegu? A może rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości jej właścicieli?

Tyle pytań, ilu czytelników. I na żadne nie dostajemy prostej odpowiedzi, a autorka do ostatniej strony trzyma nas w niepewności i z... nadzieją, że to wszystko jeszcze może się dobrze skończyć. Nie zdradzę jednak, jak się ten rejs skończy, bo zabrałabym Wam całą przyjemność czytania tej świetnej książki.

Yrsa Sigurdardottir "Statek śmierci", Muza, 2013 r.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Marta Zaborowska "Uśpienie"

Dokładnie rok temu zachwycałam się debiutem PM Nowaka "Ani żadnej rzeczy..." (czekam na drugą książkę autora!). W tym roku debiutowała w Czarnej Serii Marta Zaborowska. I z satysfakcją mogę powiedzieć, że świetna, skądinąd, seria rośnie w siłę w końcu także dzięki polskim nazwiskom. "Uśpienie" Zaborowskiej to powieść dynamiczna, z pomysłem i rozmachem. Powiedziałabym nawet - skandynawskim rozmachem, chociaż umocowana w polskiej rzeczywistości. 

Julia Krawiec to policjantka z charakterem, "przeszłością" i problemami. Samotnie wychowuje córkę, nie może dojść do porozumienia z byłym mężem, ma za sobą odwyk alkoholowy, wciąż zresztą pije za dużo. Ambitna i bezkompromisowa w pracy, ma na koncie spektakularne sukcesy, jak też wpadki, przez które musi od początku udowodniać, że się do tej roboty świetnie nadaje. Policjantkę poznajemy w trudnym dla niej momencie życiowym, gdy stara się sprostać obowiązkom matki, a równocześnie dostaje do prowadzenia sprawę kryminalną, która może być jej szansą na odbudowanie zawodowej kariery. Krawiec musi znaleźć zabójcę pięknej pani doktor, która została brutalnie okaleczona, a następnie zastrzelona w szpitalu psychiatrycznym. Podejrzenie pada na jej pacjenta Jana Lasotę, niebezpiecznego psychopatę i mordercę, który w tym samym czasie ucieka ze szpitala.

W sprawę bardzo mocno angażuje się dyrektor szpitala, doktor Artur Maciejewski, który podkochiwał się w lekarce. Rozpoczyna prywatne śledztwo mające go doprowadzić do mordercy. I, jak to w życiu bywa, drogi Maciejewskiego i Krawiec szybko się przecinają, a tych dwoje zaczyna ze sobą współpracować. Nie jest to współpraca usłana różami, gdyż doktora i policjantkę różni wszystko; począwszy od charakterów i temperamentów, wartości, na podejściu do życia skończywszy. Ale tym ciekawsza jest obserwacja, jak między nimi iskrzy, a zawodowa relacja przeradza się w osobistą więź.

Tymczasem prosta na pierwszy rzut oka sprawa (z punktu widzenia śledczych) mocno się komplikuje. Czy rzeczywiście wystarczy schwytać Lasotę, by rozwiązać zagadkę brutalnego morderstwa? Kolejni bohaterowie i nowe wątki, które dotykają także odległej przeszłości, sprawiają, że w tej łamigłówce jest znacznie więcej znaków zapytania. W dodatku mamy następne ofiary i nic nie wskazuje na to, by zabójca chciał na tym zakończyć. To, co miało być dla Julii Krawiec wyłącznie "sprawą do rozwiązania" gwałtownie wkracza w jej osobiste życie. Akcja przyspiesza, napięcie rośnie z każdą stroną powieści, emocje, których doświadcza policjantka, udzielają się czytelnikowi... Jest tak, jak w dobrym kryminale być powinno; dynamicznie, mocno, zaskakująco.

Dobry - bo przede wszystkim z pomysłem - debiut Marty Zaborowskiej daje mi nadzieję na kolejne książki z Julią Krawiec w roli głównej. Liczę, że będzie jeszcze lepiej, jeszcze mocniej, jeszcze ciekawiej. Jedna tylko uwaga: Czasem mniej znaczy więcej - i na takie "mniej" również liczę. Mniej "pokręconych" i przez to tracących na wiarygodności wątków, mniej skandynawskich "naleciałości" (Krawiec do złudzenia przypomina chwilami komisarz Malin Fors z serii Monsa Kallentofta). Więcej konsekwencji i dogłębności w rozwijaniu głównego wątku i autorskiego, polskiego wyróżnika, który nada tej serii oryginalny charakter. A będzie naprawdę doskonale.

Marta Zaborowska "Uśpienie", Czarna Owca, 2013 r.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...